Po rocznej przerwie na tczewskie planty powróciło starcie sprzed wieków.
23 lutego 1807 roku bitwę o Tczew stoczyły wojska francuskie pod wodzą generała Jana Henryka Dąbrowskiego i obrońcy miasta – żołnierze pruscy wsparci przez Rosjan. Zwycięstwo to było armii Napoleona potrzebne, aby zabezpieczyć planowane natarcie na Gdańsk. Jak dotąd starcie to zrekonstruowane zostało już trzykrotnie, niestety w roku ubiegłym ze względu na oszczędności w budżecie miasta nie mogło zostać odtworzone. Sytuacja zmieniła się w roku obecnym. Czy było na co czekać?
Rekonstrukcję bitwy sprzed 207 lat rozpoczął przemarsz wojsk z Fabryki Sztuk na pl. Hallera – to już praktycznie tradycja tego przedsięwzięcia. Na miejscu żołnierze rozbili prowizoryczny obóz (niestety, skromniejszy, niż przed dwoma laty), sposobiąc się do nadchodzącej bitwy. Przy okazji zamieniali kilka słów z każdym chętnym i ciekawym ich rynsztunku czy codziennego życia, a pod komendą oficerów prezentowali musztrę. Po samej bitwie na podobną „żywą lekcję historii” był także czas, gdy żołnierze obu stron zgrupowali się w okolicach kościoła farnego.
Co można powiedzieć o samej bitwie? Odtwarzała starcie z pewnego specyficznego okresu w dziejach ludzkiej wojskowości, co dało się wyraźnie odczuć w dynamice inscenizowanych walk. Bywalcy Grunwaldu czy rekonstrukcji bitew II Wojny Światowej, żywych, głośnych i wartkich, mogli poczuć się nieswojo w obliczu starcia, które było głównie głośne. Ówczesna sztuka bitewna opierała się na wymianie salw w pozycji en face, to jest przodem do przeciwnika, w miarę równych szeregów strzelców. Jak wyjaśniał komentujący całe starcie z wysoka i bezpiecznej odległości prof. Andrzej Nieuważny, wynikało to z charakterystyki broni palnej wczesnych początków XIX w., gładkolufowej, niegwintowanej, a przez to bardzo niecelnej, ale skuteczniejszej, gdy strzelało się w zbitą, gęstą ścianę wrogich żołnierzy. Niemniej, o ile pierwsze dwie, trzy pełne salwy regimentów robił jeszcze wrażenie, kolejne nie oferowały już wiele nowego. Jakby przeczuwając ten problem, organizatorzy postarali się o kilka efektów pirotechnicznych – wybuchów imitujących granat armatni rozrywający zbocze stoku czy płonącą gdzieś w tle słomę. Działa same w sobie też przyciągały uwagę, choć były też jednym z mankamentów wydarzenia – główna armata Prusaków, jednofuntówka, bliżej końca, a nawet połowy bitwy przez donośny huk wystrzałów i wycie alarmów samochodowych, jakie podnosiła, stała się męcząca. Cichy pomruk satysfakcji poniósł się wśród widowni, gdy jej załoga została w końcu wybita przez nacierających napoleończyków.
Rekonstrukcja starcia trwała łącznie około trzech kwadransów, nie było to więc przedsięwzięcie na skale Grunwaldu czy inscenizacji bitwy pod Wizną, ale sam prof. Nieuważny, że bitwa o Tczew w lutym 1807 roku nie należała do największych. Przyciągnęła jednak uwagę mediów pozalokalnych – obecna była ekipa m.in. TVN24 – warto więc być może pójść za ciosem, poszukać środków i pomysłów (w tej dokładnie kolejności) na poszerzenie formuły? W tegorocznym odtworzeniu udział wzięło 16 grup rekonstrukcyjnych, łącznie ponad 130 osób – bazowy potencjał, który można by rozwinąć o kolejnych rekonstruktorów, większą ilość pirotechniki etc., a więc ogólne podniesienie atrakcyjności. A kiedy tczewskie organizacje kulturalne wprawią się już w jednej bitwie, być może warto będzie pomyśleć o kolejnej – polsko-szwedzką bitwę pod Tczewem z sierpnia 1627? Temat nietknięty, wciąż otwarty, a na pewno ciekawy, choćby z tego względu, że ówczesne starcia były z natury dynamiczniejsze, niż bitwy doby napoleońskiej.